Dla kogo Stanford?
Na Uniwersytet Stanforda aplikują osoby, które mają świetne wyniki w nauce i po prostu są najlepsze. Jeśli są tego pewne, będąc na ostatnim roku szkoły średniej wysyłają wniosek o przyjęcie na studia. Pod uwagę brane są nie tylko oceny i wyniki z egzaminu SAP, ale również podanie, w którym każdy potencjalny student musi wyjaśnić co nim kieruje, że chce studiować akurat na Uniwersytecie Stanforda oraz dlaczego Stanford miałby w ogóle być nim zainteresowany. Jeśli siedmioosobowa komisja rekrutacyjna uzna, że taki kandydat ma wystarczająco dużo do zaoferowania, zostaje przyjęty. W dalszej kolejności otrzymuje telefon od uczelni z zapytaniem, w jaki sposób zamierza pokryć koszty wynoszącego 50 tysięcy dolarów rocznie czesnego. W przypadku, gdy młody człowiek udowodni, że nie jest w stanie samodzielnie unieść tych kosztów, uniwersytet zobowiązuje się wziąć je na siebie.
Przez pierwsze dwa lata studiów licencjackich studenci mieszkają na kampusie. Stają się w tym czasie częścią społeczności i nabywają kompetencji niezbędnych do zostania w przyszłości liderami w swojej dziedzinie. Obowiązek mieszkania w akademiku to także część procesu budowania stanfordzkiego patriotyzmu. Nie budzi się on jednak z chwilą, gdy student dostaje się na studia, ale w momencie, gdy jeszcze jako dziecko zostaje zaprowadzony przez rodziców na teren uniwersytetu i zaczyna rozumieć, że tu właśnie chciałby studiować. Ma to także dość pragmatyczną funkcję: gdy ci patrioci Stanfordu dorosną i zaczną utrzymywać się sami, będą się czuli zobowiązani wspierać uczelnię. Pieniądze od absolwentów i innych darczyńców to istotna część przychodów uniwersytetu. Jednak uczelnia nie utrzymuje się tylko dzięki nim. Na ten rok budżet Stanforda wynosi 6,4 miliarda dolarów. Składają się na niego między innymi pieniądze powierzone przez założycieli, zamówienia naukowe, których wysokość wynosi 1,7 mld dol. oraz niemal kolejny miliard dolarów pochodzący z czesnego. Pieniądze te przeznaczane są na laboratoria, nowe urządzenia, programy naukowe i utrzymanie całej placówki.
Fragment wykładu prof. Piotra Moncarza
Uniwersytet Stanforda jest fundacją - za jej zarządzanie odpowiada rada powiernicza, na której czele stoi prezydent. Zwykle prezydent wywodzi się z uniwersytetu, ale nie ma wymogu wskazującego, że musi być powiązany z którymś z wydziałów. Za atut uznaje się zwłaszcza dodatkowe doświadczenia w branży. Poprzedni prezydent był na stanowisku 15 lat, a zanim stał się CEO Stanforda, pełnił funkcję CEO wielkich korporacji z Doliny Krzemowej.
It’s OK to fail
Z Krzemową Doliną uniwersytet jest połączony nie tylko siecią znajomości absolwentów i wykładowców. Mają także wspólne motto: it’s OK to fail, czyli nie ma niczego złego w porażce. Takiego entrepreneur spirit uczą się młodzi ludzie w Stanford University. Jest to szczególnie ważny element ich wykształcenia - oprócz wiedzy książkowej, mają wyrobić sobie określoną mentalność, na której będą mogli bazować w życiu zawodowym. Studenci mają zrozumieć, że warto podejmować ryzyko, nawet jeśli wydawałoby się, że eksperyment może się nie udać. Według profesora Moncarza, to właśnie różni edukację na Stanfordzie od tej w Polsce - brak przyzwolenia na popełnienie pomyłki, co hamuje kreatywność. Jego zdaniem, jeśli Polska chce osiągnąć sukces, musi zmienić sposób myślenia. Na przykład po to, żeby uruchamiać na uczelniach ośrodki absolwenckie. W Stanfordzie w takim ośrodku pracuje 70 osób zatrudnionych na pełen etat i pochłania to 35 milionów dolarów rocznie, przy czym przynosi zwrot w wysokości 600 – 800 milionów rocznie. W Polsce, zdaniem Moncarza, nie ma szans na podobne przedsięwzięcie w obawie, że byłyby to pieniądze wyrzucone w błoto.
Wykładowcy na miarę studentów
W Stanfordzie z kolei obawy budzi coś zupełnie innego. Mianowicie, czy wykładowcy podołają swoim studentom. Stanford potrzebuje kadry, która będzie tak dobra, jak rekrutujący się ze światowej elity studenci. Znalezienie takich ludzi nie jest łatwe, ale uniwersytet musi ich jakoś odszukać. Gdy to się uda, odbywa się weryfikacja, szereg rozmów i gromadzenie rekomendacji. Jeśli ta część zakończy się pomyślnie, dana osoba zostaje przyjęta jako assistant professor i przechodzi na trwający 5 lat okres próbny, podczas którego prowadzi wykłady i przygotowuje publikacje. Zajmuje się też swoimi projektami badawczymi, na co może dostać roczne wakacje od nauczania. Po upływie 5 lat składa na ręce komisji swoje portfolio. Nie wystarczy jednak sama działalność na uniwersytecie. Przewodniczący komisji przeprowadza wywiad w danej branży, celem sprawdzenia, czy w ciągu tego czasu kandydat wyrobił sobie markę. Komisja wykonuje telefony do odpowiednich ludzi i wypytuje, czy ktoś miał kontakt z naszym assistant professorem, czy słyszał o nim, czy czytał coś jego, czy uważa jego temat za ciekawy. Jeśli odpowiedzi są twierdzące, przechodzi on na tenure. W przeciwnym wypadku Stanford mu podziękuje. Tenure to coś na kształt kontraktu z uczelnią, na mocy którego na czas nieokreślony dostaje się tytuł associate professor.
Wykład prof. Moncarza, część druga
Ze względu na dydaktyczno-badawczy profil tej stanfordzkiej korporacji, każdy z profesorów musi zarówno uczyć, jak i prowadzić prace badawcze. Obecnie wśród zatrudnionych jest 19 noblistów, którzy prowadzą wykłady i pracują w laboratoriach. Część kadry to także absolwenci Stanforda, którzy po ukończeniu studiów rozpoczęli własną pracę, jednak po jakimś czasie zostali ściągnięci z powrotem na stanowisko consulting professor. Nie są oni zatrudnieni na pełen etat i utrzymują się dzięki pracy poza uniwersytetem. Na uczelni prowadzą badania i wykłady, wnosząc w działania uniwersytetu własną wiedzę, dzieląc się z młodymi liderami zdobytym w branży doświadczeniem i dodatkowo umacniając więzi między światem nauki i biznesu.
Fot: Frank Schulenburg, Wikimedia Commons